Krótka historia jednej fotografii

Ukryte wartości w czarno-białej fotografii

Chyba każdy z nas posiada przedmiot, który stanowi wartość niezwykle sentymentalną i bezcenną, głęboko zakorzenioną z naszymi uczuciami, emocjami. Zwykle są to czarno-białe fotografie przedstawiające epizody z życia naszych bliskich, dla których uwiecznienie pewnego kadru na kliszy było czymś znacznie rzadziej spotykanym niż dotychczas. Swoją drogą, technologiczny proces doprowadza pewne dziedziny sztuki i nie tylko do ciągłej rutyny i monotonii. Takie przynajmniej mam odczucia w przypadku fotografii. Dzisiaj możemy wykonać kilkadziesiąt tysięcy zdjęć na jednym urządzeniu, które zazwyczaj ukazują niemalże identyczne sceny. To z kolei powoduje, że sam proces fotografowania przestaje być wyjątkowy, staje się zwyczajnym zabiegiem wykonanym za pomocą jednego kliknięcia, który zajmuje ułamek sekundy. Wiem, że to zabrzmi jakbym lamentował, ale niepowszechność aparatów w przeszłości powodowała, że nawet proste zdjęcia prezentujące najbardziej prozaiczne sceny z życia zdawały się być nad wyraz unikalne i wyjątkowe. W dawnych czasach sesje zdjęciowe były też szczególnym wydarzeniem, kiedy nierzadko decydowano się na odświętny ubiór. Nie mówiąc już o tym, że na wsi takie przedsięwzięcia zdarzały się bardzo rzadko, dlatego dla każdego mieszkańca taki dzień automatycznie stawał się tym niezwyczajnym.

Protokół nr 3 OSP w Łuczywnie - 24.XI.1926

Widać to na niżej przedstawionej fotografii, która została wykonana niemal 100 lat temu. Przyznam, że ubóstwiam to ujęcie, obok nagrania dziadka z dnia ślubu rodziców to właśnie to zdjęcie jest moją największą pamiątką, jaka pozostała mi po dawnych, już bezpowrotnych czasach. Co tak właściwie posiada, że widok tej fotografii wywołuje we mnie tyle pozytywnych wrażeń? Przede wszystkim to, że przykład tej fotografii pochodzi z mojej rodzinnej miejscowości. W miejscu, gdzie teraz poprowadzony jest chodnik i ja, jako mały chłopiec biegałem lub jeździłem na rowerze. Podczas podziwiania rozpiera mnie też wielka duma, kiedy mogę rozpoznać członków mojej rodziny: pradziadka Jana Malickiego i jego brata Franciszka oraz siostrę Helenę. Kiedy spoglądam na ten czarno-biały kadr to za każdym razem patrzę na tych ludzi z ogromnym podziwem i uznaniem. Pomimo niewielkiego wykształcenia oraz niezbyt aktywnego życia miejskiego (z powodu pracy, jaką wykonywali) posiadali klasę i elegancję, jaką we współczesnych czasach posiadają jedynie nieliczni. Wielu widocznych na tej fotografii było niewiele starszych ode mnie, a już wtedy potrafili zachowywać się rzetelnie i bardzo dojrzale, chociażby z powodu angażowania się w życie społeczne miejscowości. To właśnie ci ludzie w późniejszych latach byli odpowiedzialni za rozwój Łuczywna, m.in. poprzez utworzenie szkoły podstawowej czy Ochotniczej Straży Pożarnej. Tak więc można stwierdzić, że rok 1926 był bardzo intensywnym okresem, który jednocześnie przyniósł wiele korzyści dla tych ziem. Wpłynęło to chociażby na progres oświaty na wsi, a także nawet na takie sprawy jak budowanie wspólnego kolektywu. Każdy z uwiecznionych na fotografii zasługuje na dozgonne słowa wdzięczności, jednakże siedząca na samym środku para przyczyniła się w największym stopniu, dlatego postanowiłem skupić się wokół nich i napisać krótką historię z ich życia.

Koło Młodzieży Wiejskiej w Łuczywnie - 1926 r.

 

O Julianie i Zofii Andrejew niewiele wiemy. Wiadomo jedynie, że zjawili się krótko po I Wojnie Światowej jako emigranci ukraińscy, szukający azylu na terenach Polski. Jako, że byli osobami wykształconymi, a dokładniej nauczycielami, chętnie i gościnnie zostali przywitani przez społeczność wiejską. Zadomowili i osiedlili się w Łuczywnie w małym dworku u państwa Siwińskich, coraz intensywniej angażując się w życie wsi. To właśnie za ich sprawą utworzono szkołę w dwóch miejscach, gdzie zarówno Julian, jak i Zofia uczyli młodzież z Łuczywna i okolic. Małżeństwo zdawało sobie sprawę, że nie wszystkie rodziny są w stanie zapłacić za edukację swoich dzieci, dlatego z początku lekcje były bezpłatne. Jednakże, sytuacja sprawiała, że pieniędzy brakowało, a państwo Andrejewowie wiedzieli, że nie mają ziemi, by siebie utrzymać. I to był moment, kiedy dzieci zaczęły przynosić datki w formie zapłaty. Zazwyczaj było to jedzenie, rzadziej fizyczne przedmioty, także babcia jako mała dziewczynka najczęściej przynosiła zawinięty chleb albo mięso, które dostała od swoich rodziców. Co wydaje się dla nas niepojęte, w okresie II Wojny Światowej nielegalne było przyrządzanie mięsa na własne potrzeby, dlatego jak już się na to decydowali, to starali się robić w ukryciu przed żandarmami nazistowskimi:

Mama prosiła, żeby to Pani ukryła, ponieważ to jest nielegalne

Dobrze dziecko, że powiedziałaś, bo bym nawet nie pomyślała.

Babcia Krystyna ze swoją siostrą - 1938/1939 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niestety babcia nie znała zbytnio Andrejewa z racji tego, że uczył on przede wszystkim starsze roczniki. Zapamiętała jedynie wygląd, uważając że to był taki elegancki mężczyzna, że kobiety za nim latały. Odpowiedzialność za nauczanie młodszych dzieci spadła na Zofię, która była nauczycielką mojej babci i jej rówieśników. Dowiedziałem się również, że państwo Andrejewowie mieli dwójkę dzieci: Wierę, która przed wybuchem wojny ukończyła siedem klas oraz Bogdana, który był w wieku zbliżonym do babci. Niestety los im nie sprzyjał, ponieważ już na początku Kampanii Wrześniowej żandarmi aresztowali i zabrali Juliana Andrejewa, a żona z dziećmi byli zmuszeni uciekać z Łuczywna. Bezpieczny schron, który pozwolił im przetrwać wojnę udało się znaleźć w Grzegorzewie oddalonym o prawie 30 km. Co działo się z Julianem Andrejewem w czasie wojny? Jego los w tamtym okresie pozostał nieznany. Co prawda, przeżył wojnę, odnalazł swoją rodzinę, lecz nie odnalazł już tego domu, jakim było Łuczywno przed wybuchem wojny. Może zdawał sobie sprawę z krzywdy, jaka wydarzyła się jemu i jego rodzinie i wspomnienia w tym miejscu byłyby bardziej zintensyfikowane niż gdziekolwiek indziej. Daleko się nie przeprowadzili, ponieważ zbudował dom i osiadł się w Lubstowie położonym 7 km od dawnego domu. Po wojnie nie przybywali już tak często, tak więc opowieści o rodzinie Andrejewów kończą się wraz z opuszczeniem tej miejscowości na stałe. Do tej pory nie znamy miejsca pochówku Juliana i Zofii oraz dalszej historii ich dzieci: Wiery i Bogdana. Natomiast jednego jesteśmy całkowicie pewni. Gdyby nie oni, Łuczywno nigdy nie rozwinęłoby się w ten sposób, w jaki udało im się dokonać, czyli powstanie szkoły czy ochotniczej straży pożarnej. Udowodnili, że pracą u podstaw oraz wspólną siłą, jaką była społeczność wiejska, zdołają osiągnąć wiele dobrego dla wszystkich mieszkańców.

Informacje o Adam Chęciński

Cześć! Od dzieciństwa fascynuję się historią, która w ostatnim czasie ewoluowała do badania dziejów rodzinnych oraz poszukiwania intrygujących opowieści związanych z moją miejscowością i jej okolicami. Uznałem, że to odpowiedni czas, by zrozumieć proces kształtowania się mojego drzewa genealogicznego. Poza wgłębianiem się w historię rodu interesuję się muzyką, która gra w duszy od zawsze - ukończyłem szkołę muzyczną, a w wolnych chwilach wsłuchuję się w brzmienia dobrej muzyki. Przez całe życie towarzyszą mi różne dziedziny sztuki (film, muzyka, malarstwo, teatr), które pozwalają postrzegać otaczający mnie świat wszystkimi odcieniami wrażliwości i rozwiniętej przez lata wyobraźni.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii, Historia, rodzina i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *